Trzykrotny uczestnik rajdu ekstremalnego na rolkach i nartorolkach terenowych Road to Hell dzieli się z czytelnikami swoimi wrażeniami z tegorocznego przejazdu trasy Westerplatte-Hel. Jak udało mu się pokonać dystans 115 km, pomimo że rolek terenowych nie miał na nogach od dwóch lat?
Aleksander Korzeniowski, biegacz narciarski, maratończyk. Jeden z niewielu, który trasę Westerplatte-Hel przejechał na rolkach terenowych trzy razy:
W tym roku główny organizator Jerzy Jodyna Buczkowski zadecydował, że wracamy znowu na starą trasę z Westerplatte na Hel, która ma długość około 115 km. Jak tylko dowiedziałem się o tej decyzji, byłem bardzo zadowolony. Tym razem termin nie kolidował mi z żadnymi innymi zawodami. Powoli docierała jednak świadomość, jaki to dystans. Od czasu rozpoczęcia treningów przy Teamie nabiegowkach.pl nie jeździłem na rolkach terenowych. Co gorsza, uświadomiłem sobie, że prawdopodobnie nie założyłem ich od czerwca 2014 roku, gdy brałem udział w dużo krótszym rajdzie Skikome na Kaszebe. Powodowało to uczucie niepewności towarzyszące zawsze większym wyzwaniom – czy dam radę i tym razem?
W sobotę umówiony z portalowym Gumisiem pomknęliśmy do Gdańska. Był upał. Jednak im byliśmy bliżej Trójmiasta, tym pogoda była gorsza. W trakcie jazdy zadzwonił Jodyna z komunikatem, że nad Gdańskiem było oberwanie chmury, ale impreza ma się odbyć. Na mapach pogodowych nie wyglądało to najlepiej. Niepomyślne prognozy powodowały, że start był coraz bardziej niepewny. Przed samym startem z Westerplatte Jodyna po konsultacjach z zawodnikami podjął decyzję, że ruszamy. Jak zwykle była odprawa, pokaz pirotechniczny podnoszący dość mocno poziom adrenaliny i start.
Sprawdź ofertę największego polskiego sklepu z nartorolkami nartorolkowy.pl.
Początek w deszczu i po ciemku. Sporo kałuż, wręcz rozlewisk. Klub Katownia dzień wcześniej zaznaczał w upale farbą fluorescencyjną wszystkie studzienki na pierwszych kilometrach trasy. Niestety efekty ciężkiej pracy zostały zalane lub spłukane.
Ruszyliśmy ostro rozciągając całą stawkę. Już na samym początku dwa upadki – rower na śliskim krawężniku i złamany kijek w studzience, co skutkowało wywrotką i wybiciem obojczyka u członka klubu Katownia, który prowadził cały peleton. Pomyślałem, że nie jest dobrze. Trzeba bardzo uważać – ciemno, ślisko, mokro. Na szczęście deszcz przestał padać już po godzinie i zrobiło się naprawdę ciepło.
Trasa jak w poprzednich edycjach wiodła przez Stare Miasto w Gdańsku, gdzie jak zwykle wzbudzaliśmy sensację. Trudno było jednak podziwiać otoczenie, bo podłoże w tych miejscach to dość nierówna kostka brukowa.
Postoje mieliśmy mniej więcej co 20 km. Zwykle były to stacje benzynowe. W trakcie nawadnialiśmy się i zjadaliśmy specjały przygotowane przez Jodynę (słynne kulki ryżowe z suszonymi owocami ) i batony energetyczne wykonane przez członkinie klubu Katownia.
Przemieszczaliśmy się w większości trasami rowerowymi. Część była asfaltowa, a część z kostki, co zmuszało większość uczestników do zakładania gumowych stopek na groty widiowe. Każdy odcinek bardziej niebezpieczny był zawsze sygnalizowany przez grupę wspierającą na rowerach. Naprawdę trzeba przyznać, że ekipa zabezpieczająca była bardzo dobrze przygotowana do swojej roli.
I tak kolejno mijaliśmy już bez zbędnych postojów – Brzeźno, Jelitkowo i Molo w Sopocie. Rejon ten jak zwykle nocą tętnił swoim życiem, co nie raz skutkowało komentarzami, na szczęście zwykle pozytywnymi.
Gdy mijaliśmy Gdynię zaczynało robić się całkiem jasno. Na odcinku wybranym przez Jodynę, o długości około 1,7 km, został rozegrany krótki sprint na podjeździe. Niezbyt miałem ochotę na podnoszenie sobie tętna, wiedząc , że jeszcze zostało około 70 km do przejechania. Jednak wymowne spojrzenie Waldiego z grupy wspierającej spowodowało, że nie miałem wyjścia.
Zostaliśmy puszczeni w górę. Ruszyliśmy ostro. Wykorzystałem ostatnio świetnie wyćwiczoną technikę tzw. kroku „kulawego”. Szło bardzo dobrze, ale chyba trochę przeceniłem własne siły lub muszę dokończyć czytać właśnie zaczętą książkę Matt’a Fitzgeralda pod tytułem „Jak bardzo tego chcesz” – która mówi o motywacji w sporcie i o tym jak wytrzymywać właśnie w takich sytuacjach wychodząc ze strefy własnego komfortu. Gratuluję zwycięzcy Krzysztofowi Starczewskiemu. Walczył do końca jak lew i to się mu opłaciło.
Dalej na trasie mijaliśmy senne jeszcze Pierwoszyno, Mrzezino, Smolno i tak dojechaliśmy do Pucka. Tam czekali kolejni śmiałkowie. Był piękny, słoneczny poranek, atmosfera piknikowa, gwar i wesołe rozmowy. Aż trudno było się zebrać i jechać dalej. Dalsza droga wiodła już w większości trasami rowerowymi o kostce gładkiej lub z ryflowanymi brzegami. W okolicy Swarzewa mieliśmy także kawałek świetnej drogi asfaltowej oraz dość trudny, piaszczysty i żwirowy, ale za to krótki odcinek terenowy. Tym razem mieliśmy minąć Władysławowo, a postój był zaplanowany dopiero w Chałupach. Droga rowerowa na tym odcinku po burzy była usłana gałązkami i większymi konarami, co znacznie utrudniało przejazd. Dodatkowo w miejscach osłoniętych od słońca kostka była bardzo śliska.
W Chałupach dłuższy postój. Zrobiło się bardziej chmurnie, wiatr, ciut chłodniej. Nie wiem jak inni, ale ja już zacząłem odczuwać trudy drogi. Skutkowało to delikatnym drżeniem mięśni. Organizm domagał się energii i elektrolitów. Byłem dobrze przygotowany na tego typu sytuację, więc pochłonąłem sporo różnych odżywek i izotonik. Postój przeradzał się w piknik, więc jak tylko dano sygnał do wyruszania, wystartowałem pierwszy. Na tym etapie długie wychłodzenie mięśni nic dobrego już nie mogło przynieść. Kolejny postój był planowany dopiero w Juracie przed tzw. „rzeźnią”.
Większość trasy od Władysławowa do Juraty pokonałem praktycznie nie używając kijków (łyżwowanie) ze względu na podłoże z kostki. Była to nie najgorsza strategia. Na kijki trzeba byłoby założyć osłonki gumowe, które i tak powodowały, że odbicie z rąk było dość słabe, a siła rąk jak najbardziej miała być przydatna na ostatnich 8-9 km odcinka, którego nazwa nadana przez Jodynę nie jest bezpodstawna.
Trasa nasza wiodła ścieżką rowerową poprowadzoną przez dawne tereny wojskowe na Helu, której przypuszczam, że inny rower niż górski z grubymi oponami może nie być w stanie pokonać. Chętnych do ścigania na ostatnim odcinku już nie było, wszyscy byli mocno wyczerpani. Nawet z uczestników, którzy dołączyli w Pucku, nikt nie miał ochoty na wyścigi na tym bardzo trudnym betonowo-żwirowo-piaszczystym odcinku, dodatkowo mocno pofalowanym i zdającym się nie mieć końca.
Ruszyłem ostrożnie, ale dość szybko wszedłem w dobry rytm. Nawet zacząłem wyprzedzać co wolniejszych turystów na rowerach, których tego dnia było całe zatrzęsienie. Organizm jednak w pewnym momencie się zbuntował. Złapał mnie potworny kurcz obu mięśni czworogłowych. Jak próbowałem je rozciągnąć, to złapały mnie dwugłowe. Pomyślałem, że to koniec. Na samych rękach nie przejadę takiej trasy. Może trzeba zejść na asfalt?
Na szczęście jak zwolniłem, zacząłem jechać rozsądnie, przepuszczać rowery, wszystko wróciło do normy. Tym sposobem po nieco ponad ośmiu godzinach samej jazdy dotarłem do upragnionego parkingu w Helu, na którym czekał już komitet powitalny. Każdy z uczestników był witany w ten sam sposób – klaskaniem, trąbkami i okrzykami radości. Na mecie nie dostrzegałem innych uczestników kończących rajd i długo dochodziłem do siebie. Potrzebowałem się mocno nawodnić, bo ostatni odcinek pokonywaliśmy znowu w pełnym słońcu.
Tradycyjnie zakończenie całej imprezy nastąpiło w jednej z okolicznych restauracji. Tak jak w poprzednich latach zjedliśmy wspólnie obiad. W trakcie posiłku Jerzy Jodyna Buczkowski oficjalnie zakończył tę wyjątkową imprezę. Podziękował uczestnikom i wspaniałej grupie wspierającej. Wręczył dyplomy, świetne koszulki z niepowtarzalnym logo, prezenty od firmy Skike. Mile zostałem zaskoczony wspaniałą nagrodą za ukończenie trzech edycji na trasie z Westerplatte-Hel. Aż żal było wracać do domu.
Z utęsknieniem będę czekał kolejnego roku, żeby znowu zmierzyć się z kolejną trasą wymyśloną przez Jodynę. Duże podziękowania w imieniu swoim, ale też wszystkich uczestników, dla Jerzego za wkład włożony w organizację imprezy tak wspaniale integrującej nasze środowisko amatorów rolek terenowych.
Słowa podziękowania za naszym pośrednictwem skierował także do uczestników organizator:
Pragnę podziękować wszystkim uczestnikom i, jak zwykle niezawodnej Marioli Wołowczyk (generalny przedstawiciel Skike na Polskę – przyp.red.), portalowi nartorolki.pl i całemu zespołowi zabezpieczającemu za wspólny udział w Road to Hell i Skikome na Kaszebe 2016. Było, minęło. Za rok spotykamy się na kolejnym rajdzie, którego zarys już jest gotowy.
Mam nadzieję, że poza sportową satysfakcją dobrze się bawiliście i czuliście się bezpiecznie pomimo wielu trudności i zagrożeń, na które nie mieliśmy wpływu. Szczególnie zapadł mi w pamięci wysiłek tych, którzy cztery miesiące temu zaczęli swoją przygodę z nartorolkami terenowymi, a już w sobotę i niedzielę pokonali własne zwątpienie, ból, zmęczenie i dali z siebie wszystko. I naprawdę największą satysfakcję mam nie tyle z organizacji rajdu, ale z tego co wokół nartorolek terenowych się powstało, bo dzięki nim poznałem fantastycznych ludzi i zrodziły się nowe przyjaźnie, męskie i twarde. Zatem szacun dla Wojtka, Rafała, Wiesława i Piotra oraz dla pozostałych twardzieli.
Jodyna komandor rajdu
Galerię zdjęć z Road to Hell 2016 znajdziesz na facebookowym profilu nartorolki.pl.