Na nartorlokach do klasyka w czasie zawodów pojechałem po raz drugi w życiu. Kiedy po raz pierwszy kilka miesięcy temu przejechałem 8 kilometrów po trasie Biegu Sasinów miałem strach a właściwie przerażenie w oczach. W międzyczasie spróbowałem jeszcze pojeździć na sprzęcie do łyżwy. Po 3 kilometrach zrezygnowałem i na BSnNR jechałem z myślą, że będę tylko pomagał przy organizacji. Co to jest w sumie 11 kilometrów przejechanych na tym sprzęcie wymyślonym przez znudzonych brakiem śniegu Finów, Szwedów czy Norwegów. Jednak adrenalina zwyciężyła. Z racji tego, że na klasykach czułem się trochę bardziej stabilniej niż na nartorolkach do stylu łyżwowego (wiadomo szersze kółka i nieco mniejsze więc do ziemi bliżej i niemal 3 razy większy dystans pokonany na „klasykach” niż na „łyżwach”) wybrałem ten rodzaj sprzętu. Poza tym miałem konkurenta w postaci starszego brata który też jechał na „klasykach”.
Pierwsze kilometry zawodów upłynęły mi na próbie opanowania sprzętu i wyrobieniu jakiegoś stylu pozwalającego na w miarę sprawne poruszanie się w kierunku mety. Nie ścigałem się z nikim tylko skupiłem na swoich ruchach. I o dziwo nie byłem ostatni. W sumie nie miało to właściwie żadnego znaczenia. Wiedziałem, że dla mnie najważniejsze będzie dojechanie w całości do mety. Pierwsze 5 kilometrów pokonałem w niespełna 25 minut. Zdecydowanie szybciej biegam niż jeżdżę na nartorolkach. Zawsze można powiedzieć, że było mocno pod górkę. Każde następne 5 kilometrów pokonywałem z lepszym czasem tak, że ostatnią piątkę „myknąłem” w niespełna 18 minut.
I tu obudził się we mnie uśpiony zawodnik. Na ostatnich kilometrach poczułem, że staję się panem „czterech kółek i dwóch kijów”. Nikt i nic mnie nie zatrzyma. Czułem, że za chwilę dogonię czołówkę. Wiatr pchał mnie w dół i do końca pozostały niespełna 2 kilometry. Wiedziałem, że następny zawodnik za mną jest dużo mocniejszy i szybszy na zjazdach dlatego starałem się wyrobić bezpieczną przewagę na ponad 4 kilometrowym podjeździe. I gdy tak zbliżałem się do finiszu myśląc, że w ciągu godziny stałem się panem i władcą nartorolek stało się to co powinno. Moje przekonanie o genialności zetknęło się boleśnie z asfaltem i przeciągnęło przez jakieś kilkanaście metrów. Na szczęście na rozległych placach zdartej z pleców, łokci i dłoni skóry się skończyło. Gdy powoli wstawałem myśl, że następny zawodnik mnie goni, zaczęła mnie popychać powoli do przodu. Nie widziałem go, ale wiedziałem, że jest tuż za mną. Pofalowany teren i „szok pourazowy” nie dawał możliwości realnej oceny sytuacji. Odpychanie kijkami i próba jazdy okupione były silnym bólem. Jednak chęć ucieczki i zakończenia tej nierównej walki zwyciężyła.
Gdy na niespełna kilometr przed metą kątem oka zauważyłem goniącego mnie Macieja Arczykowskiego nie byłem pewien czy uda mi się przed nim uciec. Obolały skupiłem się na wyeliminowaniu błędów mogących spowodować kolejny upadek. Jechałem wolno i dość zachowawczo. W końcu udało się. Kolejnej wywrotki nie było. A mój imiennik przyjechał 13 sekund po mnie.
Pozdrawiam i zapraszam w przyszłym roku.
MaciekT